Chyba każdy z nas - widząc nierzadko absurdalne decyzje podejmowane przez radnych, choćby poprzez upieranie się na swoim przez większość, bez względu na sens i logiczne argumenty - zauważa, że coś jest nie tak. W przeszłości wypowiadałem się za pośrednim wyborem wójtów, burmistrzów, prezydentów, co funkcjonowało już u nas w latach dziewięćdziesiątych. Być może inną, wartą rozważenia koncepcją jest rozdzielenie wyborów włodarza od wyborów do rady.
Obecnie mamy sytuację, w której kandydata na wójta, burmistrza, prezydenta zgłasza komitet, zgłaszający listy kandydatów do rady gminy. W praktyce często wygląda to tak, że to kandydat na włodarza tworzy wokół siebie komitet i zaprasza do niego kandydatów, co w przypadku zwycięstwa już na starcie tworzy pewne zależności między włodarzem a radnymi. Spotykamy się choćby z sytuacją, gdy rajcowie są wdzięczni swojemu liderowi za dostanie się do rady i dlatego nie potrafią przeciwstawić się jego decyzjom. Nierzadko narzucanym radnym odgórnie.
Jak mogłaby wyglądać próba przerwania tej niezdrowej sytuacji? Otóż kandydaci na rajców tworzyliby komitety wyłącznie do rady gminy. Kandydat na wójta, burmistrza, prezydenta osobno zbierałby natomiast podpisy poparcia dla swojej kandydatury i po uzyskaniu odpowiedniej liczby, zgłaszałby indywidualnie swoją kandydaturę. To zrzucałoby z radnych ciężar "wdzięczności". Choćby dlatego, że zwykle motorem napędowym całego komitetu jest właśnie kandydat na wójta, burmistrza i prezydenta, a w przypadku jednoczesnego startu zarówno na ten urząd oraz do rady, wciąga na swoje nazwisko kolejnego kandydata z listy.
W polskim porządku nie byłaby to wcale nowość, bowiem warto zwrócić uwagę, że kandydat na prezydenta RP nie tworzy wcale listy do Sejmu, ani Senatu. Wręcz przeciwnie, startuje z komitetu niepartyjnego.
Oczywiście niniejszy felieton jest tylko przyczynkiem do dalszej dyskusji nad uzdrowieniem polskiego samorządu. Ostatnią próbę reform podjął rząd Prawa i Sprawiedliwości. Jest jeszcze za wcześnie na pełną analizę skutków zmian wprowadzonych przez partię Jarosława Kaczyńskiego, jednak pokusić się można o wstępną ocenę.
Na pewno krokiem w kierunku rozerwania lokalnych oligarchii było wprowadzenie dwukadencyjności. Można dyskutować czy błędem nie było wycofanie się z pierwotnych planów i ustawienie licznika owych kadencji od zera... Inną zmianą był powrót do tworzenia list zamiast jednomandatowych okręgów wyborczych w średnich miastach, co było chyba największą kontrowersją. Wszak jeszcze nie zdążyliśmy dokonać całościowych ocen tego sposobu wybierania radnych, a już PiS wrócił do poprzedniego. W dodatku takiego, któremu do doskonałości daleko. Niełatwo bowiem wskazać aktualnych rajców, którzy w przypadku JOW nie zasiadaliby dziś w radzie. Inni, których obecnie tam nie ma, mieliby realne szanse na wyborcze zwycięstwo. Czy to dobrze, czy źle pozostawiam ocenie Czytelników.