Pierwsza zakłada, że musimy postawić wszystko na jedną kartę. Odciąć się od ewentualnych alternatyw pokazując w ten sposób swoją lojalność i zdecydowanie w trwaniu przy zamorskim sojuszniku. W zamian za to liczymy na wzajemność, czyli równie wierne stosunek USA do nas.
W ramach tej strategii trzeba dostosować swoje interesy polityczne do interesów USA. I liczyć, że skoro te interesy będą tak bardzo zbieżne, to Ameryka dbając o swoje interesy będzie także, mimowolnie, dbać o nasze.
Druga zakłada, że z Ameryką trzeba negocjować. Kiedy coś dajemy, to bierzemy coś w zamian. Prowadzić z USA coś na kształt handlu, w którym możemy się na jakąś propozycję zgodzić lub odmówić. Potrzeba jednak jednej rzeczy, aby móc stawiać (choćby skromne) warunki.
Wiadomo, że USA jest silniejsze i to one będą dominować. Możemy jednak mieć lepszą lub gorszą pozycję negocjacyjną. Aby mieć lepszą, musimy mieć jakieś alternatywy. Czyli współpracować (albo być gotowym na współpracę) także z innymi partnerami.
Jeśli nie mamy wyjścia i MUSIMY być w sojuszu z USA, to taki sojusz przejdzie w końcu w zależność lenną. Coś jak między średniowiecznym księstewkiem a potężnym cesarzem. Jeśli nie mamy innych opcji, to MUSIMY współpracować z Ameryką na każdych warunkach, jakie nam zaproponuje. Dla nich to jest oczywiście korzystne.
Która z tych koncepcji jest słuszniejsza? Która strategia da Polsce więcej korzyści? Warto byłoby to przedyskutować. Ale niestety, takiej poważnej dyskusji nie będzie.
Zwolennicy realnego negocjowania z USA mogą sobie przedstawiać argumenty i przytaczać fakty. Zwolennicy bezwarunkowej lojalności mają na to wszystko jedną odpowiedź: znowu podważa się sojusz Polski z Ameryką, a już my dobrze wiemy, komu na tym zależy…. Temu „agentowi Kremla” nie musi co prawda wcale chodzić o zrywanie z USA, a już tym bardziej o zawieranie sojuszu z Rosją, ale to nie ma znaczenia. Dla oskarżającego sytuacja jest oczywista.
W tej sytuacji rozmowa jest właściwie bezcelowa. Skoro każde najmniejsze zastrzeżenie do prowadzonej polityki zagranicznej jest uznawane za przejaw zdrady, to nie ma miejsca na dyskusję.
Dla polityków amerykańskich taki „partner w negocjacjach” to sytuacja idealna. Sam się pozbawia alternatyw i jeszcze na własne życzenie robi z siebie zakładnika własnych lęków. Można go do woli straszyć zerwaniem współpracy i zyskać od niego co tylko się chce. On i tak nie ma wyboru. A jak się zacznie stawiać? Spokojnie, Polacy już sami to załatwią. Po prostu "okaże się", że był inspirowany z Krelma…