Nikt chyba nie czułby się dobrze, gdyby znalazł się w odwrotnej sytuacji. Gdyby, dla przykładu, zrezygnował z telefonu w jednej sieci i przeniósł się do innej, ale mimo tego musiał płacić abonament poprzedniej firmie i w efekcie płacił dwa razy. Taki człowiek mógłby czuć się oszukanym, bo jest zmuszany do płacenia za coś, z czego zdecydował się nie korzystać.
Otóż taka właśnie sytuacja dotyka rodziny, które zrezygnowały z nauczania dzieci w szkołach publicznych.
Podatki ściąga się po to, aby były pieniądze na różne cele, między innymi na edukację dla dzieci. A przynajmniej w taki sposób władza uzasadnia podatki. Rodziny, które posyłają swoje dzieci do szkół niepublicznych rezygnują tym samym z korzystania ze szkół publicznych. Podatki muszą płacić takie, jak wszyscy inni. Czyli płacą za coś, z czego przestali korzystać.
Kosztów szkoły niepublicznej nie można odliczyć od podatku dochodowego, co byłyby rozwiązaniem bliższym sprawiedliwości. Edukacja w szkole niepublicznej wiąże się najczęściej z czesnym. Rodzina o której mowa płaci (w podatkach) za szkołę publiczną z której nie korzysta, a potem płaci drugi raz, za szkołę do której chodzą ich dzieci!
Powody do rezygnacji ze szkół publicznych mogą być różne, ale skoro ktoś decyduje się znosić niesprawiedliwość płacenia dwa razy, to można założyć, że są to powody dla tych ludzi ważne.
Najsprawiedliwiej byłoby pewnie jakoś oddać tym ludziom ich pieniądze. Niestety nie jest to takie proste. Podatki płacimy na wiele różnych sposobów, choćby w formie VAT podczas zakupów. Trudno mi sobie wyobrazić, ile dokładnie pieniędzy mieliby otrzymywać, bo koszty działania systemu edukacji publicznej są przecież zmienne. Dodatkowo taka zmiana musiałaby zostać przeprowadzona na szczeblu ogólnokrajowym.
Jest jednak inny sposób i jest on możliwy do zastosowania na szczeblu lokalnym. Mowa o bonie edukacyjnym.
Mechanizm działania bonu nie jest wcale skomplikowany. Wygląda to tak, że rodzinie rezygnującej z edukacji dziecka w szkole publicznej przypisywana jest określona kwota. Pieniądze te zostaną przekazane szkole niepublicznej, do które będzie uczęszczać dziecko jako pokrycie czesnego lub jego części.
Przykładowo: rodzice zapisują dziecko do szkoły z czesnym wynoszącym 400 złotych. Bon edukacyjny to 300 złotych, które zostaje automatycznie przekazane z kasy samorządu do szkoły. Rodzice dopłacają jedynie brakujące 100 złotych. Źródłem tych pieniędzy powinny być te środki, które samorząd przeznacza na edukację.
Bon edukacyjny odciąży rodziny korzystające ze szkół innych niż publiczne. Jednocześnie nie będzie to żaden zasiłek, żadne socjalne rozdawnictwo. To jedynie zwrócenie ludziom pieniędzy, które muszą płacić za edukację, z której nie korzystają. To po prostu oddanie im tego, co jest ich. Bon edukacyjny nie zabiera niczego innym ludziom.
Można się spodziewać pobudzenia sektora edukacji niepublicznej. Po odzyskaniu swoich pieniędzy więcej osób będzie stać na edukację prywatną. Gdy pojawią się nowe szkoły niepubliczne oferta edukacyjna będzie bardziej atrakcyjna.
Rozwiązanie będzie też korzystne dla osób, które pozostawią swoje dzieci w szkołach publicznych. Dzięki temu, że część osób przeniesie dzieci do innych szkół zmniejszy się zatłoczenie w szkołach publicznych.
Szczególnie ważne jest to, że bon nie musi, a wręcz nie powinien, wiązać się z dodatkowymi obciążeniami dla budżetu. Pieniądze, które gminy muszą przeznaczyć na edukacje i tak muszą zostać wydane. Dlatego lepiej, aby wydać je w sposób sprawiedliwy i korzystny.
Chciałbym, aby takie lub podobne rozwiązanie zostało wprowadzone we Wrocławiu. Podobne, choć idące nawet jeszcze dalej rozwiązanie już funkcjonuje w Jarocinie. Zbliżają się wybory samorządowe, a to dobry czas na przemyślenie takich propozycji.